W kolejce do wieczności. Pożegnanie Julii Hartwig

5 maja 1986 roku Julia Hartwig zanotowała: W ostatnich tygodniach, dniach niemal, umiera jedna po drugiej kilka znakomitości z francuskiego i europejskiego świata […]. Wszyscy starcy niemal równocześnie stanęli w ogonku do wieczności. Bo tyle w istocie znaczy dla nich śmierć. Dla ich dzieła. Teraz i ona dołączyła do owego ogonka. Jej dzieło jest już zamknięte. Nadejdzie zapewne czas biografii, monografii, interpretacji, analiz, budowania wieczności słowom, które zostawiła. [Zob. rycinę XIII – przyp. Red.].

Można powiedzieć w encyklopedycznym skrócie: polska poetka i eseistka, tłumaczka literatury pięknej z języka francuskiego i angielskiego. Urodzona 14 sierpnia 1921 w Lublinie, zmarła 14 lipca 2017 w Stanach Zjednoczonych w Gouldsboro (w Pensylwanii). Żona, matka, w czasie wojny łączniczka AK, w PRL-u zaangażowana w opozycję demokratyczną.
Nawet taka notka coś mówi. Wskazuje na życie obejmujące szmat czasu i przestrzeni, na kulturowe zakorzenienie, na rozległość horyzontów i zainteresowań.
Cokolwiek by mówić o fazach twórczości Julii Hartwig, o drodze i przemianie, o dominantach poszczególnych dzieł, można z perspektywy całości dostrzec jako pewien stały rys intensywny i pełen otwartości kontakt z rzeczywistością. Jak sama to ujęła:
Rzeczywistość widzialna stanowiła dla mnie zawsze stały punkt odniesienia. Przy całej jego ułomności nie ma wszak świata doskonalszego niż ten, który istnieje. Ale nie ogranicza się on przecież do swojej formy. Prawda o nim, jego dostępny nam obraz, przenosi nas zarazem w jakiś przedziwny sposób w rejon niewidzialnego. Poprzez kontakt z nim dokonuje się przemiana rzeczywistości zewnętrznej w wewnętrzną. Doświadczenie rzeczywistości staje się w ten sposób rodzajem doświadczenia transcendentnego. Nie przeczę, że można by ten stosunek do świata uznać za rodzaj mistyki rzeczywistości, nie boję się tego. Wierzę, że można tak opisać rzecz, widok, sytuację, by czytelnik zrozumiał, że mają one jeszcze inne, ukryte sensy. Poezja spotyka się tu niespodziewanie z opisem uprawianym przez fenomenologów […]
Jest w jej spuściźnie, wyraźne szczególnie we wcześniejszych tomikach, poczucie grozy świata, czyhającej katastrofy, bliskości śmierci, ludzkiego zła. Ale nie ma rozpaczy, ciemności ostatecznej, napiętnowania bólem. Słowo, nadawanie formy nie sprowadza się do ocalenia z odmętów, do opozycji ładu i chaosu. Jawi się raczej budowanie – pośród realiów, wobec tego, co istnieje. Hartwig poszukuje harmonii, wytrwale i pokornie. Patrzy, słucha mowy świata. W tym sensie wpisuje się w wizję poety-proroka, który zagląda za zasłonę, ma wgląd w ukryte, dostrzega głębię, drugie dno, zatrzymuje się w olśnieniu, objawieniu. (…)